2015-06-09

I Bieg Rzeźnika Ultra - to nie było SPA w Bieszczadach

Nic dwa razy się nie zdarza

I Bieg Rzeźnika Ultra, Cisna, 30/31.05.2015

Nigdy nie będzie takiego biegu...
Nigdy nie będzie takiego lata - jak śpiewa Linda ze Świetlikami ;)



Takiego biegu już nie będzie, to znaczy tak trudnego jak ten, który odbył się 30/31.05.2015. Już w trakcie biegu organizatorzy wydłużali limity czasowe. Na stronie festiwalbiegowy.pl pojawił się artykuł o wiele wyjaśniającym tytule: Pogrom na Rzeźniku Ultra. "Najtrudniejsze ultra w Polsce" i nie ma tu żadnej przesady,  bo bieg na pełnym dystansie (134/140 km) ukończyło 16 z 248 startujących.
Poniżej opiszę mój start w tym niezapomnianym z wielu względów biegu :)

Etap 0 - przed startem: Strach ma wielkie oczy ;)

Im bliżej startu tym bardziej się boję:
- że zabłądzę,
- niedźwiedzi,




- biegu nocą.

Cel minimum dystans Rzeźnika Hard Core czyli 100 km.

Przygotowania biegowe (2015): 3 płaskie maratony i trochę biegania po lesie, czyli nie za dużo. W 2014 były maratony, Bieg Rzeźnika i październikowy Ultramaraton Bieszczadzki.
Przygotowania pozostałe: podobnie jak do Biegu Rzeźnika + pewien bonus: wpadam na genialny pomysł aby zrobić sobie dodatkowy plecaczek z przodu. Bonus nr 2 to jeszcze lepszy pomysł na przetestowanie wynalazku: całość testów to przebiegnięcie kilku metrów z plecaczkiem.

Temat plecaczka powróci :)

Pogoda: prognozy zmienne, możliwe burze, trochę deszczu. Trochę ponad godzinę przed startem nad Cisną przechodzi ulewa, jakoś mi to już nie robi różnicy, strach nadal jest, zwyczajny strach przed nieznanym.

Zapowiedź dobrej zabawy, będzie się działo.

Godz. 21:00 odprawa, mówią aby zainstalować sobie na telefonie aplikację ratunek. 



Telefon mam w tylnym plecaku, postanawiam przełożyć go do "mojego genialnego przedniego plecaczka", rozpinam wszystkie genialne mocowania, rozpinam plecak i do kałuży w której stoję wylatuje część mojego prowiantu. Przydała się czołówka, prowiant na szczęście był w woreczkach foliowych.


Etap 1. Cisna - Wołosate, 50 km. "Jaś Fasola. Nadciąga totalny kataklizm" ;)

Już kilkadziesiąt metrów po starcie stwierdzam, że mój genialny dodatkowy plecaczek to nie był dobry pomysł, to jest jakaś masakra! scena z Jasia Fasoli albo z Monty Pythona.



Biegnę. W jednym ręku trzymam kijki, drugą ręką podtrzymuję plecak, który niepodtrzymywany "dynda" niemiłosiernie. "Jeszcze tylko 49 km i zostawiam ten wynalazek na przepaku". Ta natrętna myśl będzie mi towarzyszyć przez sporą część biegu. (Teraz, pisząc relację sam się z tego śmieję).

Pierwsze 13 km to znana z Biegu Rzeźnika tak zwana Droga Mirka, z tym że pokonywana w drugą stronę, czyli cały czas pod górkę. Jak na tak długi bieg dużo, zbyt dużo ludzi biegnie na podbiegach. Biegnę zatem i ja, nie chcę zostać gdzieś na końcu stawki. Biegnę podbiegi wbrew sobie, bo miałem trzymać się zasady z Rzeźnika: "choćby nie wiem co - jak jest pod górę - iść!". Trudno.

Po kilku kilometrach muszę ponownie przypinać numer startowy, który przypiąłem do nieszczęsnego przedniego plecaczka. Numer przypięty z przodu plecaczka, ciągle przytrzymywany w końcu chciał się poddać i odlecieć ;) Na szczęście miałem dodatkowe agrafki, które uratowały sytuację. Biegnę ale muszę zmienić technikę trzymania plecaczka. Od teraz albo przytrzymuję od spodu albo trzymam zacisnietą ręką powyżej numeru. Tak źle i tak nie dobrze, jeszcze tylko 40-parę kilometrów i się go pozbędę!

"Przez łąki, przez pola" biegnie Jaś Fasola ;D

Na 13. kilometrze dobiegamy do "punktu", który kieruje nas prosto w las w "maślane" błoto (tak określił bym konsystencję błota) stromo pod górę. Przydają się kijki, na szczęście na podejściach nie muszę trzymać dodatkowego plecaczka. Już na tym punkcie zaczynają się problemy części uczestników "jak to? nie ma tu wody?". Do przepaku 37 km. Po pokonaniu blotnistego podejścia zaczyna się długi odcinek bieszczadzkich lasów, dłuższe i krótsze, strome i mniej strome podejścia i zbiegi. Stawka biegnących mocno się wydłuża, na kilka godzin zapada cisza, w końcu jest noc :) Biegnę, trochę ludzi wyprzedzam, doganiam kolejne "wagoniki". Czasami jak tempo jest ok, biegnę na końcu "wagonika", czasami robię za "lokomotywę". Z czasem się przełamuję i długie odcinki biegnę sam.

Cicho wszędzie, ciemno wszędzie.

Biegnę i zastanawiam się - co był zrobił gdybym skierowawszy gdzieś na bok wzrok (+czołówkę), zobaczył dwa świecące w oddali (albo i bliżej) oczka. Czy byłby to wilk, niedźwiedź? ... strach ma wielkie oczka ;) Na szczęście cały czas trzeba patrzeć pod nogi i oświetlać sobię drogę, szczególnie na szybkich zbiegach.

Biegniemy granicą, najpierw Polsko - Słowacką, potem Polsko-Ukraińską, pogoda dopisuje, po drodze tylko niewielki deszczyk, względnie ciepło (biegnę w krótkim rękawku) nie wieje (rano się okazało, że biegliśmy od zawietrznej). Trasa na tym odcinku oznakowana bardzo dobrze, lampki solarne, gdzieniegdzie taśmy, świecące "słomki" pokładzione na słupkach granicznych. Słychać puszczyki bądź inne sowy. Powoli zaczyna się przejaśniać, zmniejszam jasność czołówki, w końcu wyłączam. Jest pięknie, poniżej w oddali chmury. Niedługo wschód słońca.
Dla takiego widoku warto było biec całą noc, musiałem się na chwilę zatrzymać i zrobić zdjęcie.


Do przepaku już niedaleko, jakieś 10 km. Zbiegam, biegnących przede mną lub za mną niewielu, stawka się mocno rozciągnęła. Po wybiegnieciu z lasu, wita nas widok Marcina Świerca spisującego nasze numery. Pozostało kilka kilometrów niewielkiego podbiegu. Biegnę, idę, biegnę, dopijam resztę izotonika z plecaka. Mijam znak mówiący coś o niedźwiedziach. (Po biegu rozmawiałem z kolegą, biegł jakieś 30 min. przede mną i widział niedźwiedzia, opowiadał: "biegnę a tam w trawie przy drodze taka dziwna owca, podniosła głowę i okazało się, że to niedźwiedź").

Przepak na 50 km, w końcu mogę pozbyć się przedniego plecaczka. Na przepaku: ryż z jabłkami na ciepło, herbata. Wypijam, zjadam, popijam Pepsi. Uzupełniam izo, nie za dobrze to wyszło bo miałem przygotowany koncentrat, który wlałem do bułkaka i dolałem wody (trzeba było najpierw dać wodę!). Efekt był taki, że to się za dobrze wszystko nie wymieszało i najpierw piłem koncentrat izo, potem rozwodnione izo.

Etap 2. Wolosate - reszta trasy, czyli (dla mnie) do 105. kilometra. Biegnę ja - Jasia Fasolę zjadły niedźwiedzie ;)

W końcu można biec normalnie jak wszyscy, pozbyłem się przedniego balastu, jest super.



Początkowe kilometry po wyjściu z Wołosatego to dluuuugie podejście, nie trzeba biec, można strawić śniadanie :) Głównie idę, ostro pracuję kijkami generując niemały hałas. Czasami podbiegam, nikogo za mną, nikogo przede mną. Po ok. 8-9 km w końcu zaczynają się góry i piękne widoki, pogoda dopisuje, jest ciepło, momentami nawet za ciepło.
Do 76. km jakoś tam idzie, raz lepiej raz gorzej, ale cały czas do przodu. 76. kilometr to zbieg niebieskim szlakiem, dobiegam do miejsca gdzie szlak prowadzi w lewo lub w prawo. Zaczyna się zastanawianie, pojawiają się kolejni biegacze. Jeden z nich mówi, że on ma trasę w GPS i wg. niego powinniśmy skręcić w lewo, pojawia się ktoś jeszcze i mówi, że jednak w prawo. Zastanawianie się zwielokrotnia i kumuluje. Pojawia się Wasyl, robi zdjęcia.





Dzwonimy do organizatorów, dopiero podczas czwartej rozmowy udaje się ustalić gdzie dalej. Biegnę dalej, jest szlaban, mostek, asfaltem w lewo ok. 300-400 metrów i wchodzimy w spore błoto, powyżej rantów w butach, przydały się stuptuty. Po przejściu "bagienka" stromo w górę, podejście korytem strumienia. Stromo, ślisko, mokro. Potem kolejne błądzenie, niebieski szlak na chwilę miał przechodzić w zielony... gdzie jest ten zielony? Znowu od tego zastanawiania robi się mała kumulacja biegaczy. Podchodzimy wysoko niebieskim szlakiem, ktoś na dole krzyczy, że "tu jest zielony". Lecę na przełaj w dół do tego miejsca, faktycznie jest, są zielone kropki na drzewach, znowu pod górę - idę zgodnie z oznaczeniami, szybko, mocna praca kijkami. Po kilkunastu minutach spotykam ludzi, od których się odłączyłem zbiegając do zielonego szlaku. Nadłożyłem pewnie z kilometr, trudno. Lecę szybciej, docieram do punktu na 80. kilometrze.
Uzupełniam izotonik, zjadam racucha (serwowane przez organizatorów) i wyruszam dalej, hmm... coś dziwnie, czegoś brakuje... zapomniałem kijków, wracam. Na szczęście tylko jakieś 200 metrów, ale to x 2 i w sumie do błądzenia można dopisać dodatkowe 400 metrów. Mijam turystów z dzieckiem, mama do synka mówi: ten pan, musi mieć bardzo dobrą kondycję. Lecę dalej, następny punkt to Berehy... 88. kilometr. Dłuży się, za bardzo się nie spieszę, nie wiem jakie są limity, na kartce mam limity sprzed biegu, dawno nieaktualne ze względu na zmianę trasy (NIEDŹWIEDZICA) oraz limity zmieniane na bieżąco przez organizatorów z uwagi na to, że najpewniej jeszcze mniej osób ukończyłoby bieg (choćby jego część). Jakiś kilometr przed Berehami dogania mnie inny biegacz i mówi: "dawaj, niedaleko punkt, jeszcze zdążymy w limicie". Lecę, zasuwamy ile sił, na punkt.

Na 88. kilometrze melduję się półtorej minuty po limicie, uff... pozwalają mi biec dalej. Tu już wiem, że mam szansę jedynie na 100 km, które mają być na 103-im kilometrze. Zaczyna się ciężkie podejście, do "mety" coraz bliżej, ale nadal daleko. Po wejściu na Caryńską proszę chłopaka z grupki młodych ludzi aby mi pomógł z wyjęciem butelki z plecaka, wypijam trochę carbo, rozmawiam z mlodziakami, wypytują o bieg. Lecę dalej, jakaś turystyka po drodze pyta czy nie potrzebuję wody. Biegaczy na trasie praktycznie zero, nikogo przede mną, nikogo za mną. Zejście z Caryńskiej, oj stromo...tu przypominam sobie ubiegłoroczny zwykły Bieg Rzeźnika, tu Adam zaliczył kryzys, tu stałem i wypytywałem ludzi czy nie mijali takiego wysokiego kolesia ;)



Już coraz bliżej do 100-ki, czasami ktoś mnie przegania, czasami ja kogoś. Doganiam dwóch biegaczy, dłuższy czas idziemy razem, można pogadać. Na zbiegu ich zostawiam (za wolno idą a ja chciałbym tu zbiegać) i biegnę dalej. Na zbiegu wyprzedza mnie ten biegacz, który mnie tak podgonił przed Berehami. Skąd on ma jeszcze tyle sił? Zbiegam wolniej, po dłuższej chwili nie słyszę już i nie widzę dwóch kolegów, których zostawiłem. Przede mną coraz dalej biegacz, który mnie wyprzedził i dogonił kogoś kolejnego.
Biegnę czarnym szlakiem, pojawia się las, trochę niewielkich podejść ale głównie płasko lub zbiegi. Sporo "chaszczy i krzaczorów". Coraz bliżej, w końcu normalna leśna droga, spore kałuże, które trzeba jakoś omijać, słyszę kogoś biegnącego za mną, przyspieszam, przecież nie dam się dogonić :) Dobiegam do rozwidlenia dróg, brak oznaczeń szlaku, brak taśm, które w wątpliwych miejscach zawieszali organizatorzy. Krążę, szukam śladów, znajduję jakiś ślad w przeciwną stronę, szukam taśm, nic nie ma... stoję i czekam, aż dobiegną biegacze, których słyszę coraz wyraźniej. 




Jest już na prawdę blisko "mety" (myślałem wówczas, że max 2 km, potem się okazało, że było 4 km). Dobiegają "głosy" które słyszałem, mówię im co i jak. Szukamy, krążymy, najwiecej szuka Kamil, tracimy kilkanaście minut, w końcu decyzja by biec prosto. Po 100-150 metrach ponownie widać oznaczenia. Trasa wije się po lesie, ja jest lekko w dół - biegniemy, płasko i pod górę - idziemy.
W końcu coś widać, dobiegamy z nadzieją, że to już tu... niestety, koleś, który stoi na tarasie przy budynku mówi, że mamy skręcić w prawo i będzie jeszcze z kilometr. Jak powiedział, tak było. Na "mecie" wita nas mata z pomiarem czasu i smaczna pomidorówka. Koniec! 105 kilometrów zrobione. Zjadamy po dwie pomidorówki, czekamy na busa, potem czekamy na kolejnych biegaczy i zjeżdżamy do Cisnej, tam czeka medal i bluza finiszera.
I to już koniec tej historii, kto spragniony, kto chce więcej, niech za rok przyjeżdża, startuje i pisze własną historię.
:)