2015-08-15

Bieg Ultra Granią Tatr 2015

"Co zrobisz, jak nic nie zrobisz, no co zrobisz ;)"

II Bieg Ultra Granią Tatr, Zakopane, 15.08.2015

Piękny, perfekcyjnie zorganizowany bieg.




Lubię biegi ultra, taki bieg to nie tylko sam bieg, to przygoda.

Moja przygoda z Biegiem Ultra Granią Tatr zaczęła się w październiku 2014 kiedy to "na wariata" zdecydowałem się wystartować w Ultramaratonie Bieszczadzkim aby zdobyć brakujący punkt, bez którego nie mógłbym się zgłosić na listę, z której dopiero w drodze losowania wybrano 350 osób, które dostąpiły zaszczytu startu w kultowym biegu w Tatrach. Udało się, przybył brakujący punkt, miałem szczęście w losowaniu :)


Profil Biegu Ultra Granią Tatr

Etap 0 - Przygotowania do biegu.

Nie za dużo, zwłaszcza gór (mam daleko w góry). W ramach przygotowań oprócz treningów, 3 płaskie maratony, Bieg Rzeźnika Ultra (105 km), TriCity Trial 80+ km.


Bieg Rzeźnika Ultra 2015
TriCity Trial 2015

W połowie sierpnia 2015 roku zaczyna się moja biegowa przygoda zwana Biegiem Ultra Granią Tatr :D




Preludium: "Jacek Balcerzak" ja chciałem tylko wejść i wyjść ;)

Jako, że do startu w biegu wymagane było ubezpieczenie, zdecydowałem się je wykupić jeszcze w Gdańsku aby nie zostawiać tego na "ostatnią chwilę" w Zakopanem. Udałem się do oddziału PZU z prostym planem, wejść, kupić i wyjść. Chciałem tylko tylko wejść i wyjść jak Jacek Balcerzak ze skeczu kabaretu Paranienormalni.

Nie było jednak tak prosto, najpierw jakieś pół godziny oczekiwania - starsza pani przede mną kupowała ubezpieczenie mieszkania i dopytywała o ogólne warunki ubezpieczenia. Najciekawszy moment, to pytanie: czy jak ktoś jej naleje wosku do zamka w drzwiach to czy to jest atak terrorystyczny :D
W końcu udało mi się przystąpić do zakupu ubezpieczenia, trwało to prawie godzinę. Pani sprzedająca ubezpieczenie zaproponowała wyższą niż standardowa kwotę i zaczęło się... najpierw odrzucili wniosek, potem się zablokowało itd. a ja chciałem tylko wejść i wyjść :) 




"Koniec końców" udało się i wyszedłem z ubezpieczeniem.

Last minute: dziurawy bukłak i butapren.

Godz. 22 z minutami, Kalatówki, prawie wszystko przygotowane, pobudka o pierwszej w nocy, napełniam bułkak ... a z bukłaka kap, kap, kap ... jest przeciek a jutro ma być ciepło, picie na trasie biegu bardzo potrzebne. Co robić? Jak żyć? ;)




Biegiem na recepcję, pytam czy mają Kropelkę lub inny Superglue. Jedyny klej jaki mieli to ... butapren :(. Trudno, taka mała nieszczelność,  może klej nie przejdzie do środka, kleję, 15 minut trzymania (docisk!), wietrzenie pokoju, spać.

"Co zrobisz, jak nic nie zrobisz, no co zrobisz ;)"

1:00 pobudka, szybkie sprawdzenie bukłaka, nie cieknie, szybki "niuch" ... niestety czuć butapren, płuczę kilka razy, jakoś to będzie. Jedzonko, nocny spacerek z Kalatówek do Zakopanego, autokar, jedziemy, dojechaliśmy :)

Start: let's rock, przygoda się zaczęła.

Siwa Polana (910 m n.p.m.) godz. 03:00 (start o godz. 04:00)



Najpierw wejście do strefy startowej, obowiązkowa kontrola wymaganego wyposażenia (tu brawo dla organizatorów za konsekwencję). Atmosfera "surowa" raczej cisza, trochę rozmów, w końcu sam start. 



Biegniemy, na początku lekko pod górkę, potem trochę bardziej, wszyscy biegną.

Jeszcze przed biegiem wiedziałem, że aby ukończyć bieg w limicie nie ma nawet co myśleć o tym, aby początek zaczynać w myśl zasady "jak będzie pod górkę to idziemy".
Tu wszyscy, bez wyjątku biegniemy, tu nie ma przypadkowych ludzi. Biegniemy, kończy się początkowy (7 km) podbieg i zaczyna podejście (na celowniku: Grześ (1652 m n.p.m.), Rakoń (1876 m n.p.m.) i Wołowiec (2063 m n.p.m.)). W końcu można wyciągnąć kijki, zaczyna się marsz przeplatany biegiem, im bardziej stromo, tym bardziej marsz. Po głowie chodzi mi piosenka "niech ktoś zatrzyma wreszcie świat, ja wysiadam ... z sił opadam" What? Przecież wcale nie opadam z sił.

Powoli robi się co raz wyżej i co raz jaśniej (Grześ daleko za nami), można wyłączyć czołówki, zaczyna się bieg granią. Teraz kolejne cele to Łopata (1932 m n.p.m.), Jarząbczy Wierch (2115 m n.p.m), Kończysty Wierch (1993 m n.p.m.) by końcu dotrzeć do Starobociańskiego Wierchu (2172 m n.p.m.). 

Tymczasem ... po lewej piękny widok wschodu słońca nad Tatrami.



Jest jeszcze dość chłodno, nie ma zbyt wielu turystów. Biegniemy, mijamy kolejne szczyty, na podejściach ja wyprzedzam, na zbiegach jestem "niemiłosiernie" wyprzedzany, cóż ... jestem cienias na zbiegach. Kiedy w końcu będzie ten Starobociański Wierch? Kiedy w końcu długi zbieg do schroniska na hali Ornak? (1095 m n.p.m.) (pierwszy punkt żywieniowy i pierwszy limit czasowy). 

W końcu wyłania się dostojny Starobociański, na jego grani małe ludziki - to czołówka biegu dobrą godzinę przede mną. W końcu i ja docieram na 2172 metry i zaczyna się długi zbieg (po drodze jeszcze kilka pomniejszych szczytów). Biegnie się całkiem fajnie, jednak im niżej tym cieplej, im cieplej, tym bardziej czuję smak i zapach butaprenu w wypijanym izotoniku, trudno, jakoś to będzie, pić trzeba. Do schoniska na hali Ornak (26. kilometr biegu) docieram 1 godz. 20 minut przed limitem. Wylewam to co zostało w bukłaku, uzupełniam zimną wodą, zjadam dwa ciastka owsiane, sporo piję i ruszam dalej, cel - Kasprowy.

"Butaprenowo mi"

Zanim Kasprowy, najpierw długie, żmudne podejście na Ciemniak (2096 m n.p.m.), Krzesanicę (2122 m n.p.m.) i Małołączniak (2096 m n.p.m.) po drodze jeszcze Chuda Przełęcz (1850 m n.p.m.), jest ciepło, momentami trochę bardziej ciepło. Woda w bukłaku szybko się nagrzała i niestety mam teraz napój o smaku butaprenu. Fizycznie nie czuję się źle,  psychicznie ... coraz bardziej nurtuje mnie myśl czy i na ile mi ten butapren może zaszkodzić. Regularnie odbija mi się butaprenem, siłą rzeczy piję coraz mniej. Kiedy w końcu będzie ten Kasprowy, czy to już za tym "zakrętem", w końcu jest. Mam już serdecznie dość tego butaprenu, mijam Kasprowy i w głowie pojawia się myśl - przy schronisku na Hali Gąsienicowej wycofuję się. Mimo, że mam siły, mimo że biegnie się nie najgorzej, to mam dość tego butaprenu i się wycofuję. Zbiegam, w ogóle się nie śpieszę, w głowie myśl: dobiegnę do schroniska, zjem pomidorówkę, zgłoszę że się wycofuję i ... potruchtam sobie na Kalatówki, potem na wieczór zejdę do Zakopanego.

"Jak pomyślał, tak ... nie zrobił"

Schronisko Murowaniec na Hali Gąsienicowej (42. kilometr biegu), dobiegam na luzie, myślę trudno może za dwa lata ukończę Grań Tatr? Spokojnie zjadam pomidorówkę i decyduję ... że jednak pobiegnę dalej. 



Wylewam z bukłaka resztę "napoju o smaku butaprenu" i nalewam trochę wody (nie za dużo, bo nie za bardzo mam ochotę na ten cholerny butapren). Wracam po kijki i ... ktoś zabrał moje kijki. Chodzę, szukam, pytam, ponownie szukam, kolejni biegacze wybiegają z punktu, ponownie chcę się wycofać. Przy ławce znajduje oparte złożone kijki tej samej firmy co moje, mają jedynie inne uchwyty i brak talerzyków, pytam wszystkich na około, czy to ich kijki. Nikt się nie przyznaje, biorę z myślą, że może dogonię "sprawcę" i zabiorę swoje kijki a jak nie to oddam je organizatorom na mecie.

[dopisek: po biegu, po powrocie do domu udało mi się namierzyć ze zdjeć kolegę, który omyłkowo wziął moje kijki, wszystko skończyło się tym, że moje kijki wróciły do mnie, a kijki które oddałem organizatorom do biura rzeczy znalezionych również wróciły do właściciela :)]

Ostatni? etap...




Ze schroniska Murowaniec (42. kilometr biegu) wybiegam z myślą "niech mnie zdejmą" na punkcie przy Wodogrzmotach Mickiewicza (56. kilometr biegu). W ogóle się nie śpieszę, po drodze strome podejście na Krzyżne (2112 m n.p.m.). Bardzo szybko kończy mi się woda. 

"Czyż tu nie jest pięknie? nie sądzi pan?"

Drępczę sobie na Krzyżne, przede mną dwie bardzo młode dziewczyny (nie biegną w biegu, bo są jeszcze niepełnoletnie. Mają jednak jakiś związek z biegami ultra, bo są w koszulkach Bieg Rzeźnika). Jedna z nich mówi do mnie "czyż tu nie jest pięknie? nie sądzi pan?" Ja odpowiadam "nie wiem, bo cały czas patrzę pod nogi".

Na podejściu pod Krzyżne jeden z biegaczy ratuje mnie odrobiną wody, odlewa swój i tak skromny zapas. Na końcówce podejścia pod Krzyżne wyglądam zdaje się niezbyt ciekawie, ratownik GOPR pyta się mnie, czy wszystko w porządku i mówi abym uważał na zejściu. Zejście jak zejście, nieco mniej strome niż podejście ale i tak trzeba mocno uważać. Schodzimy grupką kilku osób, rozmawiamy o tym w jakim tempie biegają tu zawodnicy, którzy są ścisłą czołówką górski biegów ultra. 

W końcu docieram nad Dolinę Pięciu Stawów, tam najpierw mijam Wielki Staw potem Przedni Staw. Tu od sympatycznej wolontariuszki (sędziny) dowiaduję się, że spokojnie wyrobimy się w limicie na punkt przy Wodogrzmotach Mickiewicza (56. kilometr biegu)

A więc lecę dalej. Dolina Roztoki ciągnie się i ciągnie. Biegnę raz szybciej, raz wolniej, raz ja wyprzedzam innych, innym razem oni mnie wyprzedzają. Wyprzedam biegnącą parę (on jako zając, ona biegnie od początku, on (chyba widząc mnie) mówi do niej: "kadencja, wysoka kadencja, pamiętasz siedem dolin?". Ja faktycznie staram się kiedy tylko daję radę utrzymywać wysoką kadencję (tak jest "taniej" energetycznie). Wymieniamy kilka słów, mówimy sobie, że się tak mijamy, tym razem to ja ich wyprzedzam. Mówię, że jak są siły to trzeba zasuwać :). Zbieg do Wodogrzmotó ciągnie się i ciągnie, turyści zachowują się fenomenalnie wzorowo, już tylko słysząc, że ktoś nadbiega błyskawicznie ustępują miejsca, jak ktoś się zagapi, jest za ramię odciągany przez innych. 

W końcu jest widzę drogę, zaraz punkt z piciem. Gdyby nie turyści, ominąłbym ten punkt :). Coś mi się źle zapamiętało, że punkt będzie jeszcze po ok. 500 metrach asfaltem, więc zaraz po wybiegnięciu z lasu daję w lewo, a tu turyści krzyczą - tu punkt, punkt :)

Wielbłąd ;)

Mimo tych wszystkich przeciwności wbiegam na punkt przy Wodogrzmotach i mam jeszcze trochę zapasu do limitu. Wypijam 1,5 litra izotonika (nie wiedziałem, że tak się da :)) [Wielbłąd! :D] zjadam 4 mikrobatoniki musli z miodem i wyruszam na ostatni etap, do mety.

Najpierw odrobina asfaltu, potem pierwsze dłuższe podejście - tu mam całkiem sporo nowych sił, na podejściach wyprzedzam z 10 osób. Potem robi się trochę płasko, trochę lekko pod górkę. Nawierzchnia na ostatnich kilometrach to masakra, drogi z luźno usypanych kamieni o wielkości od kilku do kilkudziesięciu cm. Jest płasko lub z górki, ale cieżko się po tym biegnie. Po drodze Psia Trawka, Polana Kopieniec, pytam się innych biegnących, mijanych sędziów, czy mamy szansę na zrobienie limitu, sędziowie głównie mówią, że tak, raczej tak. Jeden z kolegów, którego wyprzedzam mówi, że ciężko będzie z wyrobieniem się w limicie.

Do mety co raz bliżej, mijam sędziującą wolontariuszkę, pytam się, czy jak będę 3 minuty po czasie to mam szansę na bluzę finiszera, ona tylko się uśmiecha i mówi "leć".

2400 metrów do mety!

Biegnę, truchtam, idę, truchtam ... w końcu słyszę "2400 metrów do mety" i włączają mi się dodatkowe zapasy energii, teraz już nie ma kalkulacji, zasuwam tak szybko jak mogę :D już wiem, że będę przed limitem.

Na metę wbiegam 8 minut przed regulaminowym limitem, potem jeszcze organizatorzy przedłużyli limit o dodatkowe 15 minut.




Jest radość! :D


Bieg (mimo, że w nienajlepszym czasie) ukończyłem, cel minimum został zrealizowany. Pierwszy raz biegłem ultra w butach "minimialistycznych", drop 4mm, trochę amortyzacji na zewnątrz, praktycznie zero amortyzacji w środku. Jednak na Tatry następnym razem nieco bardziej miękkie butki, te w których biegłem jak najbardziej w Bieszczady się nadają tak myślę :)

Moje ultrakapcie :)


Na koniec: serdeczne podziękowania!
dla mojej kochanej żony Basi, która zgadza się na tem moje wszystkie szaleństwa biegowe i mnie wspiera, wszystkich znajomych którzy mi kibicowali, dla organizatorów i wolontariuszy i wszystkich osób związanych z biegiem za perfekcyjną organizację, dla turystów/kibiców na trasie, dziękuję!!!