2015-08-15

Bieg Ultra Granią Tatr 2015

"Co zrobisz, jak nic nie zrobisz, no co zrobisz ;)"

II Bieg Ultra Granią Tatr, Zakopane, 15.08.2015

Piękny, perfekcyjnie zorganizowany bieg.




Lubię biegi ultra, taki bieg to nie tylko sam bieg, to przygoda.

Moja przygoda z Biegiem Ultra Granią Tatr zaczęła się w październiku 2014 kiedy to "na wariata" zdecydowałem się wystartować w Ultramaratonie Bieszczadzkim aby zdobyć brakujący punkt, bez którego nie mógłbym się zgłosić na listę, z której dopiero w drodze losowania wybrano 350 osób, które dostąpiły zaszczytu startu w kultowym biegu w Tatrach. Udało się, przybył brakujący punkt, miałem szczęście w losowaniu :)


Profil Biegu Ultra Granią Tatr

Etap 0 - Przygotowania do biegu.

Nie za dużo, zwłaszcza gór (mam daleko w góry). W ramach przygotowań oprócz treningów, 3 płaskie maratony, Bieg Rzeźnika Ultra (105 km), TriCity Trial 80+ km.


Bieg Rzeźnika Ultra 2015
TriCity Trial 2015

W połowie sierpnia 2015 roku zaczyna się moja biegowa przygoda zwana Biegiem Ultra Granią Tatr :D




Preludium: "Jacek Balcerzak" ja chciałem tylko wejść i wyjść ;)

Jako, że do startu w biegu wymagane było ubezpieczenie, zdecydowałem się je wykupić jeszcze w Gdańsku aby nie zostawiać tego na "ostatnią chwilę" w Zakopanem. Udałem się do oddziału PZU z prostym planem, wejść, kupić i wyjść. Chciałem tylko tylko wejść i wyjść jak Jacek Balcerzak ze skeczu kabaretu Paranienormalni.

Nie było jednak tak prosto, najpierw jakieś pół godziny oczekiwania - starsza pani przede mną kupowała ubezpieczenie mieszkania i dopytywała o ogólne warunki ubezpieczenia. Najciekawszy moment, to pytanie: czy jak ktoś jej naleje wosku do zamka w drzwiach to czy to jest atak terrorystyczny :D
W końcu udało mi się przystąpić do zakupu ubezpieczenia, trwało to prawie godzinę. Pani sprzedająca ubezpieczenie zaproponowała wyższą niż standardowa kwotę i zaczęło się... najpierw odrzucili wniosek, potem się zablokowało itd. a ja chciałem tylko wejść i wyjść :) 




"Koniec końców" udało się i wyszedłem z ubezpieczeniem.

Last minute: dziurawy bukłak i butapren.

Godz. 22 z minutami, Kalatówki, prawie wszystko przygotowane, pobudka o pierwszej w nocy, napełniam bułkak ... a z bukłaka kap, kap, kap ... jest przeciek a jutro ma być ciepło, picie na trasie biegu bardzo potrzebne. Co robić? Jak żyć? ;)




Biegiem na recepcję, pytam czy mają Kropelkę lub inny Superglue. Jedyny klej jaki mieli to ... butapren :(. Trudno, taka mała nieszczelność,  może klej nie przejdzie do środka, kleję, 15 minut trzymania (docisk!), wietrzenie pokoju, spać.

"Co zrobisz, jak nic nie zrobisz, no co zrobisz ;)"

1:00 pobudka, szybkie sprawdzenie bukłaka, nie cieknie, szybki "niuch" ... niestety czuć butapren, płuczę kilka razy, jakoś to będzie. Jedzonko, nocny spacerek z Kalatówek do Zakopanego, autokar, jedziemy, dojechaliśmy :)

Start: let's rock, przygoda się zaczęła.

Siwa Polana (910 m n.p.m.) godz. 03:00 (start o godz. 04:00)



Najpierw wejście do strefy startowej, obowiązkowa kontrola wymaganego wyposażenia (tu brawo dla organizatorów za konsekwencję). Atmosfera "surowa" raczej cisza, trochę rozmów, w końcu sam start. 



Biegniemy, na początku lekko pod górkę, potem trochę bardziej, wszyscy biegną.

Jeszcze przed biegiem wiedziałem, że aby ukończyć bieg w limicie nie ma nawet co myśleć o tym, aby początek zaczynać w myśl zasady "jak będzie pod górkę to idziemy".
Tu wszyscy, bez wyjątku biegniemy, tu nie ma przypadkowych ludzi. Biegniemy, kończy się początkowy (7 km) podbieg i zaczyna podejście (na celowniku: Grześ (1652 m n.p.m.), Rakoń (1876 m n.p.m.) i Wołowiec (2063 m n.p.m.)). W końcu można wyciągnąć kijki, zaczyna się marsz przeplatany biegiem, im bardziej stromo, tym bardziej marsz. Po głowie chodzi mi piosenka "niech ktoś zatrzyma wreszcie świat, ja wysiadam ... z sił opadam" What? Przecież wcale nie opadam z sił.

Powoli robi się co raz wyżej i co raz jaśniej (Grześ daleko za nami), można wyłączyć czołówki, zaczyna się bieg granią. Teraz kolejne cele to Łopata (1932 m n.p.m.), Jarząbczy Wierch (2115 m n.p.m), Kończysty Wierch (1993 m n.p.m.) by końcu dotrzeć do Starobociańskiego Wierchu (2172 m n.p.m.). 

Tymczasem ... po lewej piękny widok wschodu słońca nad Tatrami.



Jest jeszcze dość chłodno, nie ma zbyt wielu turystów. Biegniemy, mijamy kolejne szczyty, na podejściach ja wyprzedzam, na zbiegach jestem "niemiłosiernie" wyprzedzany, cóż ... jestem cienias na zbiegach. Kiedy w końcu będzie ten Starobociański Wierch? Kiedy w końcu długi zbieg do schroniska na hali Ornak? (1095 m n.p.m.) (pierwszy punkt żywieniowy i pierwszy limit czasowy). 

W końcu wyłania się dostojny Starobociański, na jego grani małe ludziki - to czołówka biegu dobrą godzinę przede mną. W końcu i ja docieram na 2172 metry i zaczyna się długi zbieg (po drodze jeszcze kilka pomniejszych szczytów). Biegnie się całkiem fajnie, jednak im niżej tym cieplej, im cieplej, tym bardziej czuję smak i zapach butaprenu w wypijanym izotoniku, trudno, jakoś to będzie, pić trzeba. Do schoniska na hali Ornak (26. kilometr biegu) docieram 1 godz. 20 minut przed limitem. Wylewam to co zostało w bukłaku, uzupełniam zimną wodą, zjadam dwa ciastka owsiane, sporo piję i ruszam dalej, cel - Kasprowy.

"Butaprenowo mi"

Zanim Kasprowy, najpierw długie, żmudne podejście na Ciemniak (2096 m n.p.m.), Krzesanicę (2122 m n.p.m.) i Małołączniak (2096 m n.p.m.) po drodze jeszcze Chuda Przełęcz (1850 m n.p.m.), jest ciepło, momentami trochę bardziej ciepło. Woda w bukłaku szybko się nagrzała i niestety mam teraz napój o smaku butaprenu. Fizycznie nie czuję się źle,  psychicznie ... coraz bardziej nurtuje mnie myśl czy i na ile mi ten butapren może zaszkodzić. Regularnie odbija mi się butaprenem, siłą rzeczy piję coraz mniej. Kiedy w końcu będzie ten Kasprowy, czy to już za tym "zakrętem", w końcu jest. Mam już serdecznie dość tego butaprenu, mijam Kasprowy i w głowie pojawia się myśl - przy schronisku na Hali Gąsienicowej wycofuję się. Mimo, że mam siły, mimo że biegnie się nie najgorzej, to mam dość tego butaprenu i się wycofuję. Zbiegam, w ogóle się nie śpieszę, w głowie myśl: dobiegnę do schroniska, zjem pomidorówkę, zgłoszę że się wycofuję i ... potruchtam sobie na Kalatówki, potem na wieczór zejdę do Zakopanego.

"Jak pomyślał, tak ... nie zrobił"

Schronisko Murowaniec na Hali Gąsienicowej (42. kilometr biegu), dobiegam na luzie, myślę trudno może za dwa lata ukończę Grań Tatr? Spokojnie zjadam pomidorówkę i decyduję ... że jednak pobiegnę dalej. 



Wylewam z bukłaka resztę "napoju o smaku butaprenu" i nalewam trochę wody (nie za dużo, bo nie za bardzo mam ochotę na ten cholerny butapren). Wracam po kijki i ... ktoś zabrał moje kijki. Chodzę, szukam, pytam, ponownie szukam, kolejni biegacze wybiegają z punktu, ponownie chcę się wycofać. Przy ławce znajduje oparte złożone kijki tej samej firmy co moje, mają jedynie inne uchwyty i brak talerzyków, pytam wszystkich na około, czy to ich kijki. Nikt się nie przyznaje, biorę z myślą, że może dogonię "sprawcę" i zabiorę swoje kijki a jak nie to oddam je organizatorom na mecie.

[dopisek: po biegu, po powrocie do domu udało mi się namierzyć ze zdjeć kolegę, który omyłkowo wziął moje kijki, wszystko skończyło się tym, że moje kijki wróciły do mnie, a kijki które oddałem organizatorom do biura rzeczy znalezionych również wróciły do właściciela :)]

Ostatni? etap...




Ze schroniska Murowaniec (42. kilometr biegu) wybiegam z myślą "niech mnie zdejmą" na punkcie przy Wodogrzmotach Mickiewicza (56. kilometr biegu). W ogóle się nie śpieszę, po drodze strome podejście na Krzyżne (2112 m n.p.m.). Bardzo szybko kończy mi się woda. 

"Czyż tu nie jest pięknie? nie sądzi pan?"

Drępczę sobie na Krzyżne, przede mną dwie bardzo młode dziewczyny (nie biegną w biegu, bo są jeszcze niepełnoletnie. Mają jednak jakiś związek z biegami ultra, bo są w koszulkach Bieg Rzeźnika). Jedna z nich mówi do mnie "czyż tu nie jest pięknie? nie sądzi pan?" Ja odpowiadam "nie wiem, bo cały czas patrzę pod nogi".

Na podejściu pod Krzyżne jeden z biegaczy ratuje mnie odrobiną wody, odlewa swój i tak skromny zapas. Na końcówce podejścia pod Krzyżne wyglądam zdaje się niezbyt ciekawie, ratownik GOPR pyta się mnie, czy wszystko w porządku i mówi abym uważał na zejściu. Zejście jak zejście, nieco mniej strome niż podejście ale i tak trzeba mocno uważać. Schodzimy grupką kilku osób, rozmawiamy o tym w jakim tempie biegają tu zawodnicy, którzy są ścisłą czołówką górski biegów ultra. 

W końcu docieram nad Dolinę Pięciu Stawów, tam najpierw mijam Wielki Staw potem Przedni Staw. Tu od sympatycznej wolontariuszki (sędziny) dowiaduję się, że spokojnie wyrobimy się w limicie na punkt przy Wodogrzmotach Mickiewicza (56. kilometr biegu)

A więc lecę dalej. Dolina Roztoki ciągnie się i ciągnie. Biegnę raz szybciej, raz wolniej, raz ja wyprzedzam innych, innym razem oni mnie wyprzedzają. Wyprzedam biegnącą parę (on jako zając, ona biegnie od początku, on (chyba widząc mnie) mówi do niej: "kadencja, wysoka kadencja, pamiętasz siedem dolin?". Ja faktycznie staram się kiedy tylko daję radę utrzymywać wysoką kadencję (tak jest "taniej" energetycznie). Wymieniamy kilka słów, mówimy sobie, że się tak mijamy, tym razem to ja ich wyprzedzam. Mówię, że jak są siły to trzeba zasuwać :). Zbieg do Wodogrzmotó ciągnie się i ciągnie, turyści zachowują się fenomenalnie wzorowo, już tylko słysząc, że ktoś nadbiega błyskawicznie ustępują miejsca, jak ktoś się zagapi, jest za ramię odciągany przez innych. 

W końcu jest widzę drogę, zaraz punkt z piciem. Gdyby nie turyści, ominąłbym ten punkt :). Coś mi się źle zapamiętało, że punkt będzie jeszcze po ok. 500 metrach asfaltem, więc zaraz po wybiegnięciu z lasu daję w lewo, a tu turyści krzyczą - tu punkt, punkt :)

Wielbłąd ;)

Mimo tych wszystkich przeciwności wbiegam na punkt przy Wodogrzmotach i mam jeszcze trochę zapasu do limitu. Wypijam 1,5 litra izotonika (nie wiedziałem, że tak się da :)) [Wielbłąd! :D] zjadam 4 mikrobatoniki musli z miodem i wyruszam na ostatni etap, do mety.

Najpierw odrobina asfaltu, potem pierwsze dłuższe podejście - tu mam całkiem sporo nowych sił, na podejściach wyprzedzam z 10 osób. Potem robi się trochę płasko, trochę lekko pod górkę. Nawierzchnia na ostatnich kilometrach to masakra, drogi z luźno usypanych kamieni o wielkości od kilku do kilkudziesięciu cm. Jest płasko lub z górki, ale cieżko się po tym biegnie. Po drodze Psia Trawka, Polana Kopieniec, pytam się innych biegnących, mijanych sędziów, czy mamy szansę na zrobienie limitu, sędziowie głównie mówią, że tak, raczej tak. Jeden z kolegów, którego wyprzedzam mówi, że ciężko będzie z wyrobieniem się w limicie.

Do mety co raz bliżej, mijam sędziującą wolontariuszkę, pytam się, czy jak będę 3 minuty po czasie to mam szansę na bluzę finiszera, ona tylko się uśmiecha i mówi "leć".

2400 metrów do mety!

Biegnę, truchtam, idę, truchtam ... w końcu słyszę "2400 metrów do mety" i włączają mi się dodatkowe zapasy energii, teraz już nie ma kalkulacji, zasuwam tak szybko jak mogę :D już wiem, że będę przed limitem.

Na metę wbiegam 8 minut przed regulaminowym limitem, potem jeszcze organizatorzy przedłużyli limit o dodatkowe 15 minut.




Jest radość! :D


Bieg (mimo, że w nienajlepszym czasie) ukończyłem, cel minimum został zrealizowany. Pierwszy raz biegłem ultra w butach "minimialistycznych", drop 4mm, trochę amortyzacji na zewnątrz, praktycznie zero amortyzacji w środku. Jednak na Tatry następnym razem nieco bardziej miękkie butki, te w których biegłem jak najbardziej w Bieszczady się nadają tak myślę :)

Moje ultrakapcie :)


Na koniec: serdeczne podziękowania!
dla mojej kochanej żony Basi, która zgadza się na tem moje wszystkie szaleństwa biegowe i mnie wspiera, wszystkich znajomych którzy mi kibicowali, dla organizatorów i wolontariuszy i wszystkich osób związanych z biegiem za perfekcyjną organizację, dla turystów/kibiców na trasie, dziękuję!!!

2015-07-12

TriCity Trial - ponad 80 km po Trójmiejskim Parku Krajobrazowym, 12.07.2015



Długi trening przed biegiem w Tatrach ;)

TriCity Trial - ponad 80 km po Trójmiejskim Parku Krajobrazowym, 12.07.2015

12 lipca 2015 godz. 5 rano, ok. 100 osób gromadzi się nieopodal budynku policji na Złotej Karczmie w Gdańsku, nie, nie ... to nie manifestacja czy protest, to start ponad 80-cio kilometrowego biegu TriCity Trial po Trójmiejskim Parku Krajobrazowym.




reszta relacji owiana mgłą tajemniczości ;) się pisze, się pisze :D

2015-06-09

I Bieg Rzeźnika Ultra - to nie było SPA w Bieszczadach

Nic dwa razy się nie zdarza

I Bieg Rzeźnika Ultra, Cisna, 30/31.05.2015

Nigdy nie będzie takiego biegu...
Nigdy nie będzie takiego lata - jak śpiewa Linda ze Świetlikami ;)



Takiego biegu już nie będzie, to znaczy tak trudnego jak ten, który odbył się 30/31.05.2015. Już w trakcie biegu organizatorzy wydłużali limity czasowe. Na stronie festiwalbiegowy.pl pojawił się artykuł o wiele wyjaśniającym tytule: Pogrom na Rzeźniku Ultra. "Najtrudniejsze ultra w Polsce" i nie ma tu żadnej przesady,  bo bieg na pełnym dystansie (134/140 km) ukończyło 16 z 248 startujących.
Poniżej opiszę mój start w tym niezapomnianym z wielu względów biegu :)

Etap 0 - przed startem: Strach ma wielkie oczy ;)

Im bliżej startu tym bardziej się boję:
- że zabłądzę,
- niedźwiedzi,




- biegu nocą.

Cel minimum dystans Rzeźnika Hard Core czyli 100 km.

Przygotowania biegowe (2015): 3 płaskie maratony i trochę biegania po lesie, czyli nie za dużo. W 2014 były maratony, Bieg Rzeźnika i październikowy Ultramaraton Bieszczadzki.
Przygotowania pozostałe: podobnie jak do Biegu Rzeźnika + pewien bonus: wpadam na genialny pomysł aby zrobić sobie dodatkowy plecaczek z przodu. Bonus nr 2 to jeszcze lepszy pomysł na przetestowanie wynalazku: całość testów to przebiegnięcie kilku metrów z plecaczkiem.

Temat plecaczka powróci :)

Pogoda: prognozy zmienne, możliwe burze, trochę deszczu. Trochę ponad godzinę przed startem nad Cisną przechodzi ulewa, jakoś mi to już nie robi różnicy, strach nadal jest, zwyczajny strach przed nieznanym.

Zapowiedź dobrej zabawy, będzie się działo.

Godz. 21:00 odprawa, mówią aby zainstalować sobie na telefonie aplikację ratunek. 



Telefon mam w tylnym plecaku, postanawiam przełożyć go do "mojego genialnego przedniego plecaczka", rozpinam wszystkie genialne mocowania, rozpinam plecak i do kałuży w której stoję wylatuje część mojego prowiantu. Przydała się czołówka, prowiant na szczęście był w woreczkach foliowych.


Etap 1. Cisna - Wołosate, 50 km. "Jaś Fasola. Nadciąga totalny kataklizm" ;)

Już kilkadziesiąt metrów po starcie stwierdzam, że mój genialny dodatkowy plecaczek to nie był dobry pomysł, to jest jakaś masakra! scena z Jasia Fasoli albo z Monty Pythona.



Biegnę. W jednym ręku trzymam kijki, drugą ręką podtrzymuję plecak, który niepodtrzymywany "dynda" niemiłosiernie. "Jeszcze tylko 49 km i zostawiam ten wynalazek na przepaku". Ta natrętna myśl będzie mi towarzyszyć przez sporą część biegu. (Teraz, pisząc relację sam się z tego śmieję).

Pierwsze 13 km to znana z Biegu Rzeźnika tak zwana Droga Mirka, z tym że pokonywana w drugą stronę, czyli cały czas pod górkę. Jak na tak długi bieg dużo, zbyt dużo ludzi biegnie na podbiegach. Biegnę zatem i ja, nie chcę zostać gdzieś na końcu stawki. Biegnę podbiegi wbrew sobie, bo miałem trzymać się zasady z Rzeźnika: "choćby nie wiem co - jak jest pod górę - iść!". Trudno.

Po kilku kilometrach muszę ponownie przypinać numer startowy, który przypiąłem do nieszczęsnego przedniego plecaczka. Numer przypięty z przodu plecaczka, ciągle przytrzymywany w końcu chciał się poddać i odlecieć ;) Na szczęście miałem dodatkowe agrafki, które uratowały sytuację. Biegnę ale muszę zmienić technikę trzymania plecaczka. Od teraz albo przytrzymuję od spodu albo trzymam zacisnietą ręką powyżej numeru. Tak źle i tak nie dobrze, jeszcze tylko 40-parę kilometrów i się go pozbędę!

"Przez łąki, przez pola" biegnie Jaś Fasola ;D

Na 13. kilometrze dobiegamy do "punktu", który kieruje nas prosto w las w "maślane" błoto (tak określił bym konsystencję błota) stromo pod górę. Przydają się kijki, na szczęście na podejściach nie muszę trzymać dodatkowego plecaczka. Już na tym punkcie zaczynają się problemy części uczestników "jak to? nie ma tu wody?". Do przepaku 37 km. Po pokonaniu blotnistego podejścia zaczyna się długi odcinek bieszczadzkich lasów, dłuższe i krótsze, strome i mniej strome podejścia i zbiegi. Stawka biegnących mocno się wydłuża, na kilka godzin zapada cisza, w końcu jest noc :) Biegnę, trochę ludzi wyprzedzam, doganiam kolejne "wagoniki". Czasami jak tempo jest ok, biegnę na końcu "wagonika", czasami robię za "lokomotywę". Z czasem się przełamuję i długie odcinki biegnę sam.

Cicho wszędzie, ciemno wszędzie.

Biegnę i zastanawiam się - co był zrobił gdybym skierowawszy gdzieś na bok wzrok (+czołówkę), zobaczył dwa świecące w oddali (albo i bliżej) oczka. Czy byłby to wilk, niedźwiedź? ... strach ma wielkie oczka ;) Na szczęście cały czas trzeba patrzeć pod nogi i oświetlać sobię drogę, szczególnie na szybkich zbiegach.

Biegniemy granicą, najpierw Polsko - Słowacką, potem Polsko-Ukraińską, pogoda dopisuje, po drodze tylko niewielki deszczyk, względnie ciepło (biegnę w krótkim rękawku) nie wieje (rano się okazało, że biegliśmy od zawietrznej). Trasa na tym odcinku oznakowana bardzo dobrze, lampki solarne, gdzieniegdzie taśmy, świecące "słomki" pokładzione na słupkach granicznych. Słychać puszczyki bądź inne sowy. Powoli zaczyna się przejaśniać, zmniejszam jasność czołówki, w końcu wyłączam. Jest pięknie, poniżej w oddali chmury. Niedługo wschód słońca.
Dla takiego widoku warto było biec całą noc, musiałem się na chwilę zatrzymać i zrobić zdjęcie.


Do przepaku już niedaleko, jakieś 10 km. Zbiegam, biegnących przede mną lub za mną niewielu, stawka się mocno rozciągnęła. Po wybiegnieciu z lasu, wita nas widok Marcina Świerca spisującego nasze numery. Pozostało kilka kilometrów niewielkiego podbiegu. Biegnę, idę, biegnę, dopijam resztę izotonika z plecaka. Mijam znak mówiący coś o niedźwiedziach. (Po biegu rozmawiałem z kolegą, biegł jakieś 30 min. przede mną i widział niedźwiedzia, opowiadał: "biegnę a tam w trawie przy drodze taka dziwna owca, podniosła głowę i okazało się, że to niedźwiedź").

Przepak na 50 km, w końcu mogę pozbyć się przedniego plecaczka. Na przepaku: ryż z jabłkami na ciepło, herbata. Wypijam, zjadam, popijam Pepsi. Uzupełniam izo, nie za dobrze to wyszło bo miałem przygotowany koncentrat, który wlałem do bułkaka i dolałem wody (trzeba było najpierw dać wodę!). Efekt był taki, że to się za dobrze wszystko nie wymieszało i najpierw piłem koncentrat izo, potem rozwodnione izo.

Etap 2. Wolosate - reszta trasy, czyli (dla mnie) do 105. kilometra. Biegnę ja - Jasia Fasolę zjadły niedźwiedzie ;)

W końcu można biec normalnie jak wszyscy, pozbyłem się przedniego balastu, jest super.



Początkowe kilometry po wyjściu z Wołosatego to dluuuugie podejście, nie trzeba biec, można strawić śniadanie :) Głównie idę, ostro pracuję kijkami generując niemały hałas. Czasami podbiegam, nikogo za mną, nikogo przede mną. Po ok. 8-9 km w końcu zaczynają się góry i piękne widoki, pogoda dopisuje, jest ciepło, momentami nawet za ciepło.
Do 76. km jakoś tam idzie, raz lepiej raz gorzej, ale cały czas do przodu. 76. kilometr to zbieg niebieskim szlakiem, dobiegam do miejsca gdzie szlak prowadzi w lewo lub w prawo. Zaczyna się zastanawianie, pojawiają się kolejni biegacze. Jeden z nich mówi, że on ma trasę w GPS i wg. niego powinniśmy skręcić w lewo, pojawia się ktoś jeszcze i mówi, że jednak w prawo. Zastanawianie się zwielokrotnia i kumuluje. Pojawia się Wasyl, robi zdjęcia.





Dzwonimy do organizatorów, dopiero podczas czwartej rozmowy udaje się ustalić gdzie dalej. Biegnę dalej, jest szlaban, mostek, asfaltem w lewo ok. 300-400 metrów i wchodzimy w spore błoto, powyżej rantów w butach, przydały się stuptuty. Po przejściu "bagienka" stromo w górę, podejście korytem strumienia. Stromo, ślisko, mokro. Potem kolejne błądzenie, niebieski szlak na chwilę miał przechodzić w zielony... gdzie jest ten zielony? Znowu od tego zastanawiania robi się mała kumulacja biegaczy. Podchodzimy wysoko niebieskim szlakiem, ktoś na dole krzyczy, że "tu jest zielony". Lecę na przełaj w dół do tego miejsca, faktycznie jest, są zielone kropki na drzewach, znowu pod górę - idę zgodnie z oznaczeniami, szybko, mocna praca kijkami. Po kilkunastu minutach spotykam ludzi, od których się odłączyłem zbiegając do zielonego szlaku. Nadłożyłem pewnie z kilometr, trudno. Lecę szybciej, docieram do punktu na 80. kilometrze.
Uzupełniam izotonik, zjadam racucha (serwowane przez organizatorów) i wyruszam dalej, hmm... coś dziwnie, czegoś brakuje... zapomniałem kijków, wracam. Na szczęście tylko jakieś 200 metrów, ale to x 2 i w sumie do błądzenia można dopisać dodatkowe 400 metrów. Mijam turystów z dzieckiem, mama do synka mówi: ten pan, musi mieć bardzo dobrą kondycję. Lecę dalej, następny punkt to Berehy... 88. kilometr. Dłuży się, za bardzo się nie spieszę, nie wiem jakie są limity, na kartce mam limity sprzed biegu, dawno nieaktualne ze względu na zmianę trasy (NIEDŹWIEDZICA) oraz limity zmieniane na bieżąco przez organizatorów z uwagi na to, że najpewniej jeszcze mniej osób ukończyłoby bieg (choćby jego część). Jakiś kilometr przed Berehami dogania mnie inny biegacz i mówi: "dawaj, niedaleko punkt, jeszcze zdążymy w limicie". Lecę, zasuwamy ile sił, na punkt.

Na 88. kilometrze melduję się półtorej minuty po limicie, uff... pozwalają mi biec dalej. Tu już wiem, że mam szansę jedynie na 100 km, które mają być na 103-im kilometrze. Zaczyna się ciężkie podejście, do "mety" coraz bliżej, ale nadal daleko. Po wejściu na Caryńską proszę chłopaka z grupki młodych ludzi aby mi pomógł z wyjęciem butelki z plecaka, wypijam trochę carbo, rozmawiam z mlodziakami, wypytują o bieg. Lecę dalej, jakaś turystyka po drodze pyta czy nie potrzebuję wody. Biegaczy na trasie praktycznie zero, nikogo przede mną, nikogo za mną. Zejście z Caryńskiej, oj stromo...tu przypominam sobie ubiegłoroczny zwykły Bieg Rzeźnika, tu Adam zaliczył kryzys, tu stałem i wypytywałem ludzi czy nie mijali takiego wysokiego kolesia ;)



Już coraz bliżej do 100-ki, czasami ktoś mnie przegania, czasami ja kogoś. Doganiam dwóch biegaczy, dłuższy czas idziemy razem, można pogadać. Na zbiegu ich zostawiam (za wolno idą a ja chciałbym tu zbiegać) i biegnę dalej. Na zbiegu wyprzedza mnie ten biegacz, który mnie tak podgonił przed Berehami. Skąd on ma jeszcze tyle sił? Zbiegam wolniej, po dłuższej chwili nie słyszę już i nie widzę dwóch kolegów, których zostawiłem. Przede mną coraz dalej biegacz, który mnie wyprzedził i dogonił kogoś kolejnego.
Biegnę czarnym szlakiem, pojawia się las, trochę niewielkich podejść ale głównie płasko lub zbiegi. Sporo "chaszczy i krzaczorów". Coraz bliżej, w końcu normalna leśna droga, spore kałuże, które trzeba jakoś omijać, słyszę kogoś biegnącego za mną, przyspieszam, przecież nie dam się dogonić :) Dobiegam do rozwidlenia dróg, brak oznaczeń szlaku, brak taśm, które w wątpliwych miejscach zawieszali organizatorzy. Krążę, szukam śladów, znajduję jakiś ślad w przeciwną stronę, szukam taśm, nic nie ma... stoję i czekam, aż dobiegną biegacze, których słyszę coraz wyraźniej. 




Jest już na prawdę blisko "mety" (myślałem wówczas, że max 2 km, potem się okazało, że było 4 km). Dobiegają "głosy" które słyszałem, mówię im co i jak. Szukamy, krążymy, najwiecej szuka Kamil, tracimy kilkanaście minut, w końcu decyzja by biec prosto. Po 100-150 metrach ponownie widać oznaczenia. Trasa wije się po lesie, ja jest lekko w dół - biegniemy, płasko i pod górę - idziemy.
W końcu coś widać, dobiegamy z nadzieją, że to już tu... niestety, koleś, który stoi na tarasie przy budynku mówi, że mamy skręcić w prawo i będzie jeszcze z kilometr. Jak powiedział, tak było. Na "mecie" wita nas mata z pomiarem czasu i smaczna pomidorówka. Koniec! 105 kilometrów zrobione. Zjadamy po dwie pomidorówki, czekamy na busa, potem czekamy na kolejnych biegaczy i zjeżdżamy do Cisnej, tam czeka medal i bluza finiszera.
I to już koniec tej historii, kto spragniony, kto chce więcej, niech za rok przyjeżdża, startuje i pisze własną historię.
:)

2014-10-15

Dzień rzeźnika - II ultra Maraton Bieszczadzki

Dzień świstaka rzeźnika - II ultra Maraton Bieszczadzki, 12.X.2014

"Wszystkiego mniej" ale i tak było warto!




Przeżyć to jeszcze raz - pragnienie dnia świstaka rzeźnika.

Z tematem wystartowania w biegu chodziłem/biegałem przez długi czas, bardzo chciałem ale ... z jednej strony - z Trójmiasta bardzo daleko, (z przejazdem) drogo. Z drugiej strony bardzo chciałem zdobyć brakujący 1 punkt do Biegu Ultra Granią Tatr i ... udało się! W piątek 10.X poszedł przelew. Sobota 11.X wyjazd autem 6 rano, ponad 10 godz. jazdy, odbiór pakietu startowego, pasta party...

rozmawiam z biegaczem (Adam), który w tym roku zrobił 100-kę w Krynicy i treningowo przebiegł ostatni fragment Biegu Ultra Granią Tatr - odcinek od Murowańca do mety w Kuźnicach (limit na ten fragment 7 godz. Adam"na świeżo" zrobił to w 6:40) ... oj trzeba będzie się solidnie przygotować...

... po pasta party nocleg w aucie (decydując się na start w ostatnim możliwym momencie nie próbowałem nawet szukać noclegu). Pobudka ok. 5:30, ogarniam się, śniadanie, trochę zimno więc z powrotem do auta, śniadanie, czekam sobie, śniadanie. Zbiórka przed startem 7:15, ok. 7:00 na parkingu pojawia się auto z dwoma osobami (para/małżeństwo?) które również startują, z ich auta głośno słychać motywator "Wszystko mogę w Tym, który mnie umacnia"

... "wszystkiego mniej" - na starcie mam o 2 kije trekingowe mniej :D (tu w przeciwieństwie do Biegu Rzeźnika większość startuje bez kijków) jestem mniej najedzony i mniej nawodniony. Już na 4 km zaczynam być trochę głodny i jak tu jeść wafelka skoro cały czas tylko lekko pod górę i trzeba biec i to dość szybko o podchodzeniu (=bardziej stromo) na razie nie ma mowy. Jakoś go zjadam popijajac izotonikiem i lecę dalej :).

Wszyscy cisną przez Cisną.

... "wszystkiego mniej": lecę sam, gdzie się podział partner z Biegu Rzeźnika, acha ... jest w Gdańsku, tu wszyscy biegną w pojedynkę - i lepiej i gorzej. Lepiej bo ewentualne nieplanowane postoje mnoży się przez jeden, gorzej bo nie ma z kim pogadać za bardzo, wszyscy cisną przez Cisną :D

Od ok. 6-go do 15-go km jest praktycznie cały czas podbieg coraz bardziej stromy z niecałych 600m n.p.m na ok. 1000m n.p.m. Tu jeszcze do ok. 13 km prawie cały czas biegnę podobnie jak reszta stawki. Potem zaczynają się podejścia, pierwsze na świeżo i jeszcze nie tak mocno stromo w tempie 11min/km. Trudno dopiero będzie na 31 km.

Między 11km a 14km jest wspólny odcinek trasy i oprócz oznaczeń 12-go i 13-go km widzimy także oznaczenia 38km i 39km, chwilę rozmawiam z biegaczem, którego mijam - mówimy sobie, że jeszcze tu wrócimy za kilka godzin. O ile do ok. 13 km jeszcze w miarę biegłem, to ten sam odcinek na 38 km miło sobie rozmawiamy idąc szybkim krokiem pod górę. W Przełęczy nad Roztokami dobiegamy do granicy ze Słowacją i skręcamy w prawo, aby pasem granicznym biec aż do 25-go kilometra.




Hyrylata

Do 30-go kilometra jest całkiem przyjemnie, po początkowym podejściu teraz tylko niewielkie podbiegi i zbiegi, potem długo i łagodnie w dół, udaje się lecieć w tempie 6-7 min./km. Trzeba uważać. W pewnym momencie jakoś tak krzywo ląduję na lewą nogę, że prawie funduję sobie skręcenie stawu skokowego. Myślę: Boże, tylko nie teraz w połowie trasy, trochę boli, stopniowo coraz mniej, ostatecznie okazało się to na szczęście lekkie naciągnięcie, które trochę boli do dzisiaj (kilka dni po biegu) ale nic nie napuchło, nie jest źle, przy normalnym chodzeniu nie boli. Uważać, uważać ... kamienie poprzykrywane liśćmi ... trawa, która na Biegu Rzeźnika była nieco powyżej kolan teraz zdecydowanie powyżej pasa więc mało widać, ścieżynki wąskie i wijące się.

31-km - podejście na Hyrlatą, wg. mojej subiektywnej oceny trudniejsze niż podeście na Połoninę Caryńską z Biegu Rzeźnika, trasa dopiero co wytyczonym szlakiem, który wg. tego co pisali organizatorzy może na stałe zagości na mapach Bieszczad. Ostro w górę, tak ostro, że przez krótkie odcinki idę tylko na przodach stóp, nie staram się nawet stawać piętą, bo trzeba by iść bokiem. Tempo tego km wyszło 20:03 min/km, tu miałem myśli typu "nigdy więcej".

35-37 km ostro w dół, momentami błotko, mokro, ślisko, kamienie, liście, wąsko, o dziwo - ja czasem wyprzedzam, częściej jednak mnie wyprzedzają. Myślę tylko o punkcie żywieniowym aby napić się Pepsi i coś zjeść. W końcu jest punkt, tuż przed pomiarem czasu na 38-km. Pepsi, coś słodkiego, pepsi, pepsi, izotonik, bułka z serem popijana pepsi, połowa snickersa, izotonik i jeszcze kubeczek pepsi do ręki i dalej w drogę. Gdyby nie pepsi to oddałbym w pośpiechu pochłonięte chwilę wcześniej kalorie.

Ostatnie podejście przed metą

Ponownie przebyty już wcześniej odcinek trasy - tym razem: 38km / 39km, tu idziemy sobie szybkim krokiem dopijając pepsi i rozmawiając, moi rozmówcy - kolega z Bydgoszczy, koleżanka z Warszawy. Opowiadamy sobie jak zaczęliśmy biegać. Do początku ostrego podejścia trzymamy się razem. Tym razem mijając 39 km skręcamy w lewo, by jeszcze przed metą zaliczyć: Okrąglik (1101m), Jasło (1153m m), Szczawnik (1098m) i Małe Jasło (1097m) a potem już tylko w dół do Cisnej.

Mijamy grupkę obserwatorów, którzy dzielnie nam kibicują, mówią "szacunek". Ja im mówię: "my to jesteśmy leszcze, bo przecież tu idziemy zamiast biec", oni na to "nie, nie to my jesteśmy leszcze". Na początku ostrego podejścia kilkoro wolontariuszy z wodą i kubeczkami (nieoceniona pomoc). Na podejściu kolega z Bydgoszczy cały czas trzyma się za mną.

... "wszystkiego mniej": mniej ludzi, więcej Bieszczad

Potem gdzieś znika z tyłu (później jeszcze mnie dogoni). Na trasie biegu jest już bardzo luźno, do tego stopnia, że przez dłuższe momenty nie widzę ani nikogo przede mną ani nikogo za mną, dobrze, że trasa oznakowana, inaczej zawędrowałbym do Wodziłek [polecam film Zakochany Anioł i scenę przeniesienia do Wodziłek] ;). Bieszczady i ja :D

Na 42,195m mówię do kolegi z Bydgoszczy, że nie wyrobliśmy się na limit czasu z Orlen Warsaw Marathon, na zegarku mam 6 godz. 2 minuty :D

Do 45 km myślę już tylko kiedy w końcu będzie ten zbieg do mety, lewa, prawa, lewa, prawa. Przypomniało mi się co Adam mówił o dużym wysiłku, że w trakcie długiego biegania trudno jest na przykład w pamięci wykonać względnie proste obliczenia matematyczne. Chciałem spróbować liczyć ale odpuściłem, bo przecież ... w każdą stronę lewo lub prawo czai się droga do Wodziłek ;).

Gdzieś w okolicy 43 km widząc przede mną przemieszczającego się biegacza i drzewo przez ułamek sekundy mam wrażenie, że to drzewo biegnie w moją stronę a ten biegacz stoi w miejscu :D Zabawne.

Prawie 46 km, teraz już tylko w dół, dół, dół, bolą palce i paznokcie jak to śpiewa "Wiewiórka na drzewie". Zjedzone kalorie na 38 km w całości trafiły do krwiobiegu, biegnę bardziej żwawo i o dziwo wyprzedzam na zbiegach, pojedyncze osoby, ale zawsze. Cały czas na trasie dość luźno, tłumów nie ma.

... "wszystkiego mniej": mniej sucho: Końcówka trasy dobrze znana z Biegu Rzeźnika, tym razem jest ostro w dół (na Rzeźniku było pod górę). Tuż przed wybiegnięciem z lasu całkiem niezłe błotko, mi już nie robi to różnicy bo do mety jakieś max. 2-3 km słychać muzykę, kibiców.

Na mostku z torami kolejowymi wyprzedzam jeszcze jednego biegacza i cały szczęśliwy wbiegam na metę.




... "wszystkiego mniej": mniej biegaczy - wystartowało 500 osób, mniej kilometrów - wg. organizatorów 53 km.

Podsumowując:
Jako, że jestem początkującym ultrasem górskim uplasowałem się w połowie stawki (miejsce 268, czas netto 7:22:59). Trasa super, bieg był dość trudny, szczególnie podejście na Hyrlatą, które wg. mojej subiektywnej oceny było trudniejsze niż podeście na Połoninę Caryńską z Biegu Rzeźnika. 115 osób nie zmieściło się w limicie czasu 8 godz. z czego 36 osób nie ukończyło biegu. Czas zwycięzcy nieco ponad 4 godz. 41 minut, ostatni zawodnik przybiegł z czasem ponad 9 godz. 23 minuty.

Na koniec świetny (jak zwykle) film z biegu przygotowany przez BeskidTV.



2014-07-02

Mój Bieg Rzeźnika 2014 cz.3

Niełatwo w kilku słowach opisać wrażenia z debiutu w Biegu Rzeźnika, jeśli jednak moja relacja miałaby ograniczyć się do kilku wyrazów, opis brzmiałby: radość, wyzwanie, szczęście.

Jeśli miałby to być tylko jeden wyraz, z całą pewnością byłoby to określenie: ekskluzywnie :D

Mój Bieg Rzeźnika 2014 cz.3

(tu: część pierwsza ... a tu: część druga)

Smerek (ok. 56 km trasy) -> Berehy Górne (ok. 69 km trasy)

... się pisze, pisze ;)

2014-06-24

Mój Bieg Rzeźnika 2014 cz.2

Niełatwo w kilku słowach opisać wrażenia z debiutu w Biegu Rzeźnika, jeśli jednak moja relacja miałaby ograniczyć się do kilku wyrazów, opis brzmiałby: radość, wyzwanie, szczęście.

Jeśli miałby to być tylko jeden wyraz, z całą pewnością byłoby to określenie: ekskluzywnie :D

Mój Bieg Rzeźnika 2014 cz.2

(tu: część pierwsza)

Cisna (ok. 32 km trasy) --> Smerek (ok. 56 km trasy)

Wybiegamy z przepaku w Cisnej. Ja ... "nieco" niezorientowany w dalszym przebiegu trasy ;) pobiegłbym w "drogę powrotną" do Przełęczy Żebrak, na szczęście kibice, Adam i inni uczestnicy niewerbalnie przekazali mi wyraźną sugestię, że tuż przed torami należy skręcić w prawo na wiadukt kolejowy.


Wiadukt kolejowy po przepaku w Cisnej

Za wiaduktem skręcamy od razu w prawo w las i ... ostro w górę ... tu dopiero zaczynają się prawdziwe podejścia. Będzie jeszcze trudniej (dobrze to widać na poniższym obrazku).


Czerwoną strzałką zaznaczona nasza aktualna pozycja na wykresie przedstawiającym profil trasy Biegu Rzeźnika.
Na początku trochę pod górę, potem przejście przez strumyk i ostro w górę. Bardzo przydają się (dozwolone od tego momentu biegu) kijki trekingowe. Łapię pierwszy (i jak się potem okazało, na szczęście jedyny) kryzys - nie wiem dlaczego, może za szybko zjadłem. Może to kwestia mocnej pracy rąk, uruchomiły się dodatkowe grupy mięśniowe przy pracy kijkami trekingowymi. Nie wiem. Mówię Adamowi, że mam lekki kryzys, ale nie będę się zatrzymywał, tylko trochę zwolnię. Idę ostro po górę nieco wolniej, ale "cały czas do przodu" :). Jak jest? ... Ekskluzywnie! :D Czuję, że nie jest źle, przez 2-3 minuty pocę się jakby było 35^C. Kryzys mija, najpewniej szybko zjedzony mars, popity pepsi zaczął być "wchłaniany" do krwioobiegu. Doganiam Adama, "lecimy" dalej. Na tym etapie trasy widzę już pierwsze "ofiary" Rzeźnika. Mijam zespół mieszany - para, małżeństwo? - stoją, miny nieciekawe, kobieta mówi do partnera: "schodzimy". Co raz częściej ludzie zatrzymują się choćby na chwilę, potem "ostro wyrywają" i znowu się zatrzymują. Taka mijanka, raz ja ich mijam jak stoją, raz oni mnie wyprzedzają. Ja idę stałym tempem, nie zatrzymuję się. Coraz mniej lasu, coraz więcej widoków na Bieszczady, mgły ustępują. Pół minutki postoju, robimy jedyne wspólne zdjęcie na trasie z własnego aparatu (pancerna komórka Adama, pożyczona specjalnie na bieg), inne zdjęcia robione przez niezawodnych kibiców fotografów.


Po niecałych 6 godzinach biegu, połowie drogi między Cisna a Smerekiem ok 44 km

Widać coraz więcej, ja nadal widzę to samo co wcześniej - najbliższe kilka metrów trasy przede mną, trzeba uważać aby się nie potknąć. Minęło niecałe 6 godzin biegu, w nogach ok. 44 kilometry. Jesteśmy już dość wysoko jak na Bieszczady, ok. 1100 m n.p.m. na tej wysokości lecimy łącznie jakieś 15 km. Mijając Małe Jasło (1097m), Jasło (1153 m) aby w końcu "wspiąć się" na Fereczatą (1102m). Na tym etapie biegu również i ja zaliczam pitstop "nie tylko na siku", tracimy ładnych kilka minut. Mijają nas Mariusz i Lechu, po wyjściu z lasu widać "wężyk" biegaczy na podejściu pytam Adama czy ich widzi, niestety nie. Myślę sobie, no to nieźle straciliśmy. Lecimy, ja w głowie mam cały czas ... "nadrobić stratę". Kilka/kilkanaście minut później Adam mówi, że chyba ich widzi. To podziałało na mnie, jakbym znowu startował :)



3 ... 2 ... 1 start! Cel dogonić Mariusza i Lecha, odrobić straty. Wyrywam do przodu ... "cały czas do przodu" :D ... mój dialog z innymi biegaczami na tym etapie wygląda następująco: ... przepraszam, przepraszam ... dzięki ...przepraszam!!! dzięki... dzięki... Znowu kawałek lasu, widzę chłopaków ok. 50 metrów przede mną. Straty odrobione. Szczęśliwy przeganiam ich, potem jeszcze z tyłu słyszę, że Adam chwilę z nimi rozmawia. Potem cisza, oglądam się ... jest Adam ... Lecha i Mariusza nie widać. Dalej lecimy swoje! Zaczyna się długi ... i stromy zbieg. Jakieś 4 km długości a w pionie 500m. Adam leci swoje, ja staram się nadganiać, zbiegi to nie jest mój ulubiony fragment biegu na tym etapie "bolą pięty, bolą łokcie, bolą palce i paznokcie" jak to śpiewa w piosence o Biegu Rzeźnika "Wiewiórka na drzewie".



Wszystko się kiedyś kończy, ostre zbiegi też, wybiegamy na wypłaszczenie i "wygładzenie" jeśli chodzi o nawierzchnię. Równo, gładko, ulga dla stóp. Zaczyna się nielubiana przez wielu uczestników "Droga Mirka". Przed biegiem czytałem, że to jeden z bardziej nielubianych fragmentów trasy. Asfalt i mnóstwo zakrętów oraz nurtujące pytanie, czy to już za tym zakrętem jest ten przepak "Smerek"?
Dla mnie to był jeden z lepszych fragmentów trasy. Mając już ponad 50 km w nogach. Lecimy, patrzę na tempo aktualnego kilometra ... 5,08 ... mówię do Adama, że trochę za szybko. Z rozsądku trochę zwalniamy, lecimy ok. 6,00 min./km. Cały czas wg. założeń jak płasko i z górki - biegniemy, jak pod górkę idziemy. Nie wiem czemu, ale większość uczestników idzie? Łykamy ich "niemiłosiernie" :D


"Droga Mirka" - na tej drodze "łyknęliśmy" z 50-80 osób jak nie więcej, nie wiem czemu ale większość z nich szła, podczas gdy my biegliśmy 
W końcu docieramy do przepaku "Smerek" (590 m n.p.m.) na tym przepaku miało być sprawnie i szybko. Jest dość ciasno, sporo ludzi, część uczestników schładza bolące miejsca dostarczonym w ramach pakietów startowych spray'em chłodzącym. Znajduję folię termiczną, siadamy, jemy po jednej bułce z wędliną, które były zapewnione przez organizatorów. W końcu jakaś odmiana żywieniowa - coś niesłodkiego. Aby było szybciej popijam bułkę wygazowaną pepsi. Zbieramy się do wyjścia, pojawia się Mariusz z Lechem, krzyczę do nich, że mam dla nich "miejscówkę" do siedzenia. Uzupełniamy wodę/izo w plecakach, ja dodatkowo zabieram jeszcze do plecaka przygotowaną wcześniej butelkę pepsi, przydała się :). Lecimy dalej. Jest jeszcze bardziej stromo niż po wyjściu z Cisnej ... a będzie jeszcze ciężej. Czuję się świetnie, siła jest! Powoli zza chmur zaczyna wyglądać słońce.


Czerwoną strzałką zaznaczona nasza aktualna pozycja na wykresie przedstawiającym profil trasy Biegu Rzeźnika.
Ostatnie dwa etapy, tylko 20 km do mety, teraz dopiero zaczyna się Bieg Rzeźnika :)

Kolejny etap: Smerek (ok. 56 km trasy) -> Berehy Górne (ok. 69 km trasy)część trzecia.